O Global Game Jam 2019 napisałam chyba już wszędzie, tylko nie tu. Na pewno kojarzycie moje totalne zajaranie na tą inicjatywę. Zamierzałam dziś pochwalić się Wam naszym tegorocznym demkiem, ale w tym roku totalnie polegliśmy i już miałam pogrzebać ten wpis, gdyby nie fakt, że jednak z całości zdarzenia płynie jakiś morał…

Zazwyczaj we wpisach z serii inspirujące gry serwuję Wam garść informacji o danym tytule (zwykle są to casualowe gry mobilne), opisuję fabułę, elementy graficzne, bo to moje ulubione podwórko i zwracam Waszą uwagę na to, co mnie w niej zachwyciło. Miałam zamiar tak właśnie potraktować nasze najnowsze demko, bo już kiedyś opisywałam Wam w ten sposób jedną z naszych gier (wyprodukowanej przeze mnie i mojego męża).

To już ustaliliśmy, że tradycyjnego opisu gry nie będzie. Ale jest coś w rodzaju lesson learned – zachęcam do czytania dalej. :)

Piątkowy, styczniowy poranek na l4. Powoli zdrowiejemy, więc jest nadzieja. Robię tradycyjne gamejamowe śniadanie, czyli pieczywo z dżemem – tym razem tosty z konfiturą morelową. Słodka jak cholera, ale ładnie na zdjęciu wyszła. ;)


 

Jestem zwarta i gotowa, robię to w końcu od sześciu lat. Po południu ogłoszą temat tegorocznego GGJ. Ciekawe, jaki bełkot wymyślą tym razem? Zawsze nazywamy temat przewodni bełkotem i strasznie po nim jeździmy – na początku, bo potem okazuje się, że jak zwykle pomógł otworzyć pokłady nieskończonej kreatywności!
Odkąd na świecie jest nasza córka, czyli od 3 lat, ja nie jeżdżę na lokalny event. Jedzie mój mąż, ogarnia wszystko, poznaje temat i przywozi go mnie – bo jest zasada, że po ogłoszeniu tematu należy zachować go w sekrecie do momentu poznania go przez wszystkie strefy czasowe (temat jest ogłaszany o 17:00 czasu lokalnego). Nie mogę się już doczekać. Mąż co prawda trochę blady, ale już przyzwyczailiśmy się, że od trzech lat tak to właśnie wygląda – cała rodzina chora. No ale to w końcu nasze święto – gamedev w najfajniejszej postaci. 48 godzin wytężonej pracy kreatywnej, esencja twórcza – robisz samo mięsko, żeby działało, żeby miało sens, a potem możesz to rozwijać.
Mąż wychodzi na event, ja wymyślam kolejne zajęcia znudzonemu, choremu dziecięciu – robimy bal karnawałowy, bo akurat przegapia ten przedszkolny. Stroimy się w sukienki i tańczymy do I’m so excited.
Przebieram nóżkami, udało mi się odpalić laptopa, ale nie ma mowy o jakimkolwiek siadaniu do pracy. Może jak mąż wróci, to zajmie się Małą, ja zrobię swoją część, a potem się zamienimy – taki scenariusz już raz nam się sprawdził. Mąż wraca i ewidentnie nie ma na nic siły. Zaprzęgliśmy szare komórki i robimy bardzo mozolną burzę mózgów. Właściwie to nie można tego nazwać burzą… mżawką to może… ale na pewno nie burzą. A miały być pioruny.
O zarywaniu nocki nie ma mowy, nikt nie ma na to siły, a rozsądek podpowiada, że te rezerwy trzeba zachować na jutrzejszy dzień, bo dziecię coraz zdrowsze, a im zdrowsze, tym więcej uwagi potrzebuje.

Sobota. Postanawiamy, że robimy bardzo proste demo, na ustalonej mechanice, której chcielibyśmy spróbować. Za temat gry obieramy kontynuację zeszłorocznego dema, tylko dopasowujemy go do aktualnego tematu. Tematem jest pytanie What home means to you?. Idziemy w klimaty ciało to mój dom i zamierzamy uratować nasze zainfekowane komórki jakimiś shotami (w grze oczywiście, chociaż ewidentnie nam też przydały by się takie magiczne shoty). Nie wiem kiedy robi się wieczór. Córka litościwie idzie spać relatywnie wcześnie, a ja mam dość sił, by przysiąść do grafik. Idzie sprawnie, bo mam tylko kilka grafik i to w większości do przerobienia z zeszłorocznego Body Guarda. Wyrabiam się w godzinkę. Podsyłam do męża, licząc, że uda mu się zaprogramować. Coś tam pisze, ale już wiemy, że tej nocy też nie uda nam się zarwać.


 

Tuż przed snem ogarnia mnie rozczarowanie rozmiarów kosmosu. Może się uda, ale raczej nie. Nawet jeśli, to i tak nie było bardzo kreatywnie… to nie tak miało wyglądać.
I wtedy, w tej rozpaczy przyszedł mi do głowy bardzo fajny pomysł na grę. Nauczona doświadczeniem, że po przebudzeniu już nie będę niczego pamiętała, zdołałam jeszcze się zerwać i go zanotować.

Niedziela. Wstałam wcześniej, porzeźbiłam odrobinę przy swoim nowym pomyśle i pokazałam go mężowi. Chyba mu się spodobał, bo zrezygnował z publikowania Body Rescue i wrzucił mój pomysł na Routine Blast. Potencjał jest.


 

Event zakończył się dla nas właśnie tak – pomysłem. A ja po kilku dniach odczuwania ogromnego rozczarowania wyciągnęłam jeszcze jeden wniosek. Seek your moment nie musi oznaczać, że to już, teraz… może teraz właśnie potrzebujesz się wychorować? Może nie ma co łapać się pierwszego pomysłu, który wpadł Ci do głowy, może nie trzeba robić czegoś na siłę, tylko dlatego, że to tradycja?
Chciałabym napisać Wam za miesiąc, że Routine Blast jest w fazie testów i że bije na głowę wszystkie nasze dotychczasowe gry. Byłoby to takie ładne potwierdzenie moich przemyśleń. ;) Nie wiem jednak, czy tak się stanie, dlatego na razie zostawiam Was z tym znakiem zapytania na końcu poprzedniego akapitu i wielokropkiem w tytule tego postu. ;)

Macie podobne doświadczenia? Coś frustrującego, co przerodziło się w coś fajnego, w swoim czasie?

Podziel się dobrocią!